Intermission, czyli mi?dzy odcinkami: „The Jazz Singer” z 1980 roku

 

„?piewak jazzbandu”, bohater odcinka drugiego, i „Narodziny gwiazdy”, historia, o której b?dziemy mówi? w odcinku trzecim, maj? ze sob? co? wspólnego. Oba filmy uruchomi?y remake’ow? machin? i zosta?y ponownie zaadaptowane (przynajmniej!) trzy razy. Nic dziwnego — opowiada?y?my ostatnio, ?e historie wschodz?cych gwiazd wyj?tkowo rezonuj? w?ród widzów i widzek wychowanych na ameryka?skim ?nie.

O ile jednak „Narodziny gwiazdy” bywaj? jeszcze ogl?dane (a zw?aszcza, jak si? wydaje, ich hippie-wersja z 1976 roku z Barbr? Streisand w roli g?ównej), o tyle ma?o kto ogl?da zarówno oryginalnego „?piewaka jazzbandu”, jak i jego pó?niejsze wcielenia. Po obejrzeniu „The Jazz Singer” z 1980 roku nie dziwi mnie, ?e nikt nie chce do niego wraca?, a ?wiat najch?tniej zakopa?by g??boko wspomnienia o filmie Richarda Fleischera gdzie? na obrze?ach Nowego Jorku.

W roli tytu?owego ?piewaka wyst?puje tu Neil Diamond, który porzuca nie tylko ?ydowsk? tradycj?, ale te? ukochany przez nowojorczyków jazz — piosenkarz ?piewa bowiem ?zawe popowe ballady, okazjonalnie utwory z rockowym tupni?ciem (niezbyt mocnym). Nie zrozumcie mnie ?le: uwielbiam ?zawe ballady (uwa?am „Beth” w wykonaniu KISS za majstersztyk w kategorii „muzyczny wyciskacz ?ez”), ale nie rozumiem, dlaczego dostosowuj?c klasyk? do wspó?czesno?ci przemys? filmowy tak kurczowo trzyma si? oryginalnych tytu?ów (pami?tacie Jadena Smitha, którego Jackie Chan w „Karate Kid” uczy… kung fu? wtf?).

Neil Diamond bardzo chcia? wcieli? si? w rol? Jessa Robina, bo czu?, ?e ta historia jest wyj?tkowo „jego” — sam pochodzi? wszak z ?ydowskiej rodziny emigrantów. By? mo?e chodzi?o te? o rozczarowanie spowodowane zaprzepaszczon? szans? na debiut filmowy: w 1976 roku dosta? bowiem propozycj?, by wyst?pi? u boku Barbry Streisand w?a?nie w „Narodzinach gwiazdy”, co nie dosz?o do skutku ze wzgl?du na koncertowe plany piosenkarza. Ostatecznie w 1980 roku ?wiat?o dzienne ujrza? ostatni (jak do tej pory) remake „?piewaka jazzbandu”.

Po ponad pi??dziesi?ciu latach od premiery filmu Croslanda ?ydzi w USA maj? zupe?nie inny status. Jeste?my ju? po kontestacji, która uwolni?a energi? mniejszo?ci w Stanach, daj?c jej upust w postaci protestów. W kinie triumfy ?wi?c? Barbra Streisand, Jerry Lewis, Dustin Huffman i Woody Allen — t? strategi? ujawniania ?ydowskich korzeni w?ród artystów od lat 60. nazywa si? jewhooing i mo?ecie o niej przeczyta? w ksi??ce Davida E. Kaufmana „Jewhooing the Sixties: American Celebrity and Jewish Identity”. W latach 80. nie trzeba si? zatem asymilowa?, ale ujawni? swoj? ?ydowsko?? w ameryka?skim kontek?cie. By? mo?e dlatego „The Jazz Singer” Fleischera od pocz?tku jest filmem fa?szywym: walczy w bitwie, która zosta?a ju? dawno wygrana. ameryka?scy ?ydzi s? ju? Amerykanami, a re?yser pokazuje ten konflikt to?samo?ci tak, jakby dalej mial rozpala? on serce i dusz? g?ównego bohatera, cho? ?wiat nam pokazuje, ?e kultura ?ydowska musi stawia? czo?a innym problemom.

Tymczasem Neil Diamond nie jest niczym rozpalony, a problemy jego spo?eczno?ci nie s? jego problemami. Dziwi, ?e w obiektywie Isidore Mankofsky piosenkarz nie ma krzty charyzmy, cho? mamy do czynienia z jednym z najpopularniejszych muzyków lat 70. i 80. Nagrania koncertowe Diamonda dokumentuj? jego sceniczn? energi?, która (moim zdaniem) nie mo?e si? równa? z powerem Bruce’a Springsteena czy uwodz?c? melancholi? Boba Dylana, ale wierz?, ?e s? amatorzy jego persony — sama uwielbiam utwór „Sweet Caroline”, który pozna?am zreszt? przez nami?tne ods?uchiwanie ?cie?ki d?wi?kowej z „Glee”. Niestety, Diamond przez kamer? wypada dr?two — tak?e dlatego, ?e ani w jego muzyce, ani w wokalu nie s?ycha? rozdzieraj?cego go rzekomo konfliktu. O ile Al Jolson ?piewa? swoje utwory z przejmuj?cym ?ydowskim za?piewem — jak wskazuje Samson Raphaelson, autor opowiadania, a potem sztuki, na podstawie której powsta? oryginalny „?piewak jazzbandu” — o tyle Diamond w filmie zupe?nie odrywa si? od swojego dziedzictwa, które ewidentnie mu ci??y (podczas gdy Jolson czuje z nim ??czno??).

W filmie z 1980 roku posta? matki g?ównego bohatera — kluczowa dla przebiegu akcji jako katalizator emocji — zostaje zast?piona przez dewocyjn? ?on?, oddan? kultywowaniu ?ydowskiej tradycji w?ród tego, co pozosta?o po zaanga?owanej spo?eczno?ci Lower East Side. Ojciec z surowego patriarchy staje si? ?agodnym pap?, który — inaczej ni? zazdrosna ?ona — mimo wszystko wspiera syna w jego d??eniu do kariery muzycznej. ?wiat „The Jazz Singer” dzieli si? na dobrych lub utalentowanych m??czyzn i nierozumiej?ce lub naiwne kobiety — to zmiana, która rozkwitnie na dobre w kinie lat 80. i w USA pod batut? Ronalda Reagana.

Kiepskie decyzje adaptacyjne wp?yn??y te? na najcz??ciej dyskutowany element filmu. Blackface, cho?by?my chcieli dzi? temu zaprzeczy?, na pocz?tku XX wieku by? w kinie ameryka?skim czym? na porz?dku dziennym. Wydaje si?, ?e ta zasadnicza i problematyzowana przez film cz??? niechlubnego ameryka?skiego dziedzictwa musia?a zosta? w 1980 roku jako? przetworzona. Rozkrok, w jakim stoi Fleischer — mi?dzy rzeczywisto?ci? roku ’80 a opowiedzeniem historii o ?ydowskiej tradycji —ujawnia si? w?a?nie w jego podej?ciu do blackface. W jego remake’u nale?y w?a?ciwie mówi? o passing, czyli „uchodzeniu za” czarnych ani?eli o blackface, dla którego kluczowy jest element maskarady i przebieranki. Ró?nica mo?e wyda? si? drobna, ale w istocie jest zasadnicza. Podczas gdy w blackface performer poprzez przerysowanie scenicznego antura?u ujawnia swoj? bia?o??, passing zaciera ró?nice w kolorze skóry — chodzi o to, by naprawd? „wygl?da? jak”. W „The Jazz Singer” Neil Diamond nie przyodziewa blackface jako pewnej konwencji scenicznej — co w latach 80. by?o ju? w?a?ciwie tabu — ale udaje czarnego, gdy jeden z cz?onków zespo?u, dla którego pisze piosenki, zosta? aresztowany. Wychodzi wi?c na scen? afroameryka?skiego klubu jako czarny. Problem w tym, ?e passing to zazwyczaj proces odwrotny, czyli zacieranie swojego afroameryka?skiego dziedzictwa, gdy tylko jest to mo?liwe (klasycznego przyk?adu dostarcza posta? Sary Jane w filmie „Imitacja ?ycia” Douglasa Sirka z 1959 roku). Zwykle umo?liwia to funkcjonowanie w ramach bia?ego przywileju osobom z mniejszo?ci, które do?wiadczaj? konsekwencji rasizmu i nierówno?ci spo?ecznych, a które z równym powodzeniem mog?yby zosta? potraktowane zarówno jako czarne, jak i bia?e. Passing jednocze?nie zaznacza w ten sposób nierówne traktowanie: je?li wybieram bycie bia?ym dla korzy?ci, to znaczy, ?e one rzeczywi?cie istniej?. Ten skomplikowany proces jest tu potraktowany jako ?art i punkt wyj?cia dla przygód kilku ziomków marz?cych o karierze i s?onecznej Kalifornii. Klasyka upupiania w?a?ciwa ejtisom.

„The Jazz Singer” Richarda Fleischera to film p?kni?ty, jakby z kilku stron oczekiwano od re?ysera zado??uczynienia sprzecznym interesom: z jednej strony to remake znanego filmu, wi?c nale?y si? do niego odnie??, z drugiej nie wolno zapomina? o naszej gwie?dzie, Neilu Diamondzie (prosz? zadba? o jego fryzur?!), z trzeciej trzeba nieco „unowocze?ni?” narracj?, dodaj?c w?tek przemys?u muzycznego nieczu?ego na „prawdziwy talent”. Na koniec warto przyprószy? wszystko balladow? estetyk?, doda? scen? pruderyjnego seksu na tle kominka i epicki fina?, w której Neil Diamond, opatulony b?yszcz?cym szalem („modlitewnym”, to oczko do widza znaj?cego pierwowzór!) wygl?da prawie tak jak Prince w „Purple Rain”. No, prawie.

Lektury:

Gdzie obejrze??

„The Jazz Singer” (re?. Richard Fleischer, 1980) — Amazon (BroadwayHD Trial)

Wtem, piosenka prowadz?:

Linki: